Po co jechać na zlot?

Uczenie się wspólnoty

Mam na imię Wiesław i jestem alkoholikiem. Trafiłem do Wspólnoty AA w lutym 1993 roku i z jej pomocą trafiłem na odwyk kilka miesięcy później. Nie była pisana mi prosta i logiczna droga trzeźwienia, ponieważ wolą Konferencji w Gorzycach w 1995 roku zostałem wybrany na delegata narodowego i poleciałem do Frankfurtu nad Menem na Europejski Mityng Służb (EMS) pod opieką Michała z Rabki.

Niewiele wiedziałem o Wspólnocie, służbach, strukturze, Koncepcjach i tym wszystkim, co pozwala na jej trwanie i rozwój. Jedynym logicznym i praktycznym wytłumaczeniem mojej obecności była biegła znajomość języka angielskiego, która miała otworzyć mi oczy na to, czym jest AA.

Atmosfera ESM we Frankfurcie była bardziej niż przyjazna i pomimo wcześniejszych obaw szybko udało mi się pozbyć tremy. Zacząłem słuchać tego, co się działo w sali i poza nią. Trzymałem się, na wszelki wypadek, blisko Michała, żeby też przy okazji służyć wsparciem językowym. Nie byłem w stanie w pełni reprezentować doświadczeń naszej polskiej Wspólnoty, gdyż nie posiadałem pełnego obrazu z racji krótkiego stażu i braku pełnienia służby na różnych jej poziomach. Tutaj nieoceniona była pomoc Biura Służby Krajowej, a szczególnie Bogdana i Michała.

Uczestnicząc w sesjach ogólnych, komisjach i warsztatach przede wszystkim słuchałem i starałem się wyłuskać odpowiedzi na pytania nurtujące wówczas naszą Wspólnotę i jej świeżą strukturę, z Fundacją BSK na czele. To, że wcześniej otrzymałem materiały z Yorku, w pewnym sensie pozwoliło przygotować się do udziału w ESM, natomiast jasne jest, że przekazywałem doświadczenia innych, nie zawsze w pełni rozumiejąc dyskusje związane z działaniami służb w poszczególnych krajach. Skąd np. miałem mieć wiedzę o omawianych Koncepcjach, skoro nie był to temat omawiany na mityngach, w których uczestniczyłem lub prowadziłem. Nie byłem w tym odosobniony, jak mogłem się niebawem przekonać.

Pomijając merytoryczną jakość dyskusji, od samego początku byłem pod ogromnym wrażeniem obsługi technicznej zapewnianej przez pracowników EIC z Yorku, z Angelą na czele. Jednego dnia dyskusje, a już następnego dnia wersja robocza przedstawiana szerokiemu gremium do akceptacji. Olbrzymią pomocą dla nas był Uli, który pełnił funkcję sekretarza i wspierał nas, gdy czegoś nie wiedzieliśmy. Kiedy myślę o ESM w 1995 i 1997 roku przede wszystkim przed oczami jawi mi się Salon Pfoh na górnym piętrze, wypełniony w większości facetami w garniturach, niekoniecznie młodymi (sam miałem wtedy 34 i 36 lat). Co mnie uderzało, to brak większych emocji może poza jednym – kiedy czytałem raport naszej Wspólnoty, prowadzący ESM Szwajcar przerwał mi i poprosił wszystkich o zwrócenie uwagi na liczbę grup, które powstały w Polsce. Już wtedy „stare” wspólnoty zaczęły odczuwać problemy związane ze zmniejszającą się liczbą członków oraz grup i padło stwierdzenie, że niedługo będą się uczyć, jak nieść posłanie od nas (potraktujmy to jako żart).

W związku z moją łatwością posługiwania się językiem angielskim wybrano mnie na prowadzącego ESM w 1999 roku. Wiązała się z tym konieczność uczestniczenia w dodatkowym spotkaniu zespołu organizacyjnego, czyli przedstawicieli EIC z Yorku wraz z ówczesnym sekretarzem Jimem – przewodniczących komisji i warsztatów – celem przygotowania pełnego zestawu pytań, które później miały być wysłane wszystkim delegatom do przemyślenia i znalezienia odpowiedzi.

Do dzisiaj pamiętam lekcję, jaką było dla mnie zachowanie Jima. Trwała dyskusja nad jakimś pytaniem dla Komisji Literatury. Sformułowania bardzo nie podobały się przyjacielowi z Malty. Jim nie forsował swojej wizji i kiedy stało się jasne, że nie da się przekonać naszego przyjaciela, po prostu stwierdził, że może to on ma rację i niech tak zostanie. Zamiast iść w zaparte i za wszelką cenę trwać przy swoim, Jim po prostu odpuścił. Było to dla mnie coś niezwykłego, tak bardzo innego niż to, co miałem na co dzień. Przyznaję, że zacząłem stosować to także w życiu i w mojej pracy zawodowej, w szkole.

Po kilku latach nieobecności we Frankfurcie, za namową Tadeusza z Krakowa, wróciłem tam, aby czterokrotnie uczestniczyć w EMS jako sekretarz „wynajmowany” przez EIC w Yorku do obsługi mityngów w latach 2007-2013. Mogłem wtedy jeszcze lepiej przyjrzeć się funkcjonowaniu EMS od podszewki. Do dzisiaj jestem pod wrażeniem profesjonalizmu technicznej obsługi EMS przez panie z Yorku. Tempo ich pracy i podejście do zadań to coś wzięte ze świata biznesu. I jak najbardziej warte naśladowania.

A co z sekretarzowaniem? Bycie sekretarzem to przede wszystkim uważne słuchanie i wyławianie najważniejszych elementów głosów podczas dyskusji prowadzonych przez członków komisji i warsztatów. Czasem trzeba było wesprzeć językowo delegatów, pilnując się, aby nie przyjmować roli delegata (nawet pomimo ich wyraźnych oczekiwań). Czyli ciągłe notowanie, słuchanie i pełna koncentracja. Po spotkaniu, kiedy delegaci szli na przerwę, porządkowanie notatek i konsultacje z prowadzącymi komisję lub warsztat. I później wersja ostateczna do pilnego przekazania Angeli lub Sharon, bo czas goni. I wreszcie, po oddaniu swoich sprawozdań, możliwość wyłączenia uwagi i wsłuchanie się w dyskusje podczas sesji ogólnych. Następnie przedstawianie raportów przez prowadzących i dyskusje nad ich przyjęciem po ewentualnych korektach i uzupełnieniach. Miałem często wrażenie, że dopiero bycie sekretarzem daje pełną możliwość wchłonięcia treści ESM z racji konieczności usłyszenia wszystkich uczestników dyskusji. A nie zawsze było to łatwe, bo z tą jakością języka angielskiego delegatów różnie to bywało. Zupełnie jak w szkole…

Nie wiem, czy dalej korzystano by z mojej pomocy, ale postanowiono przenieść od 2015 roku ESM na Wyspy, do Yorku. A tam na miejscu było już wiele osób, które można było uszczęśliwić tą pracą. Nie spodziewałem się wrócić do Frankfurtu po 1999 roku, a tu przyszło mi ponownie zmierzyć się z innymi wyzwaniami. Mogę tylko dziękować Bogu i Wspólnocie za tą służbę, z której do dzisiaj czerpię korzyści. Wsłuchiwanie się w to, co mówią inni, bez oceniania, z chęcią pomocy w razie potrzeby i przede wszystkim bycie na uboczu, jakże właściwym dla mnie miejscu, czy może być coś cenniejszego i bardziej rozwijającego?

Wiesław L., Kołobrzeg

Menu